O języku bębnów afrykańskich słów kilka językiem dla nieprofesjonalistów i klawiaturą Kierownika pisane. Tekst zaczepno-prowokacyjno-edukacyjny zamieszczony na kierowniczym facebooku 20.01.2024 roku.
Żeby się wytłumaczyć
Zdecydowałem się popełnić taki wpis na temat rąbania w bębenki na spontanicznie organizowanych w różnych stronach świata pogrywajkach. Mam okazję, otóż zawstydzony przez swoich uczniów przypomniałem sobie, że kiedyś potrafiłem robić strony internetowe i teraz wypada sobie tę umiejętność przypomnieć. Popełnienie owo zdaje się jest też wynikiem starzenia się autora wpisu, któremu jakby cierpliwość opadła i jednocześnie próbą poprawiania komfortu pozostałego do dyspozycji życia, którego część dość znaczna przepędzana jest i na pewno będzie na tak zwanych jamach bębniarskich. Od razu zaznaczę, że w tych jamach, w których mam przyjemność uczestniczyć aktywnie staram się, aby były po dobrej stronie mocy. Tych drugich unikam jak ognia.
Powiecie, chłopaku! Co nam tu o starzeniu piejesz! Zbastuj waćpan, bo w płaczliwe tony wpadać zaczynasz. No i pewnie! Wszystko racja, ale dokąd się nie doklikam stamtąd wypełzną mądrości życiowe i oblepiać się mnie biorą. Żyć zacznij już teraz, nie czekaj, żeby robić to, co chcesz robić aż będzie na to za późno. Jogę ćwicz, pilates, medytuj, biegaj po czerwonych węglach, jajka mocz w przeręblu, mówią. A ja nie moczę. Koledzy moczą, ci postępowi, a ja nie moczę. Póki co przynajmniej. Więc pomyślałem sobie, a! - posta napiszę, o jamach. Taki substytut oblodzonych jajek. Bo na mojej prywatnej liście oblepiających mądrości od dawna już figuruje – „życia nie trać na bębniarskie jamy”. No ale to uproszczenie i wcale tak być nie musi, że jam bębniarski to zło tego świata i zamiast codzienną modlitwę intonować – ”od jamów bębniarskich wybaw mnie Panie” napiszę, by trochę inne spojrzenie dać na to, czym one mogą być, albo przybliżyć to, czym one są w miejscach o których błędnie przyjęło się mniemać, że chłopaki nie mają co robić, tylko z nudy albo z ulubienia całymi dniami w tamtam tłuką na ulicy.
Kwaśne dżemy
No więc o co z tymi moimi nieulubionymi jamami chodzi? No chodzi głównie o to, że akustyczno-wizualna warstwa takiego jamu świadectwo daje temu, jakoby uczestnicy zazwyczaj powszechnie dzielili mniemanie, że właściwa improwizacja bębnowa polega na tym, że każdy w swoim kącie rąbie na własną modłę i potrzeby, nie do końca panując nad odruchami kończyn górnych, romantycznie to ujmując – co mu w duszy gra. Zupełnie przy tym delikwent nie zwraca uwagi na innych i to, co się dokoła dzieje.
Oczywiście tak być nie musi, że tak myśli ów jegomość czy jegomościna i zgaduję, że nawet tak nie jest, ale jednak z perspektywy kogoś, komu właśnie 30 lat z bębnem stuknęło albo inaczej, kto połowę swego życia przepędził na studiowaniu perkusji granej grupowo rękami, która w odróżnieniu od plemion osiedlonych w naszej strefie klimatycznej dla wielu społeczeństw tej ziemi stanowi bardzo istotną wartość w życiu i zajmuje bardzo ważne w nim miejsce, to dokładnie tak brzmi i wygląda.
Myślę sobie, że to przecież nie może być wynik złej woli. Nie wierzę też, że bębniarze to jakaś sekta sadomasochistów i zazwyczaj umawianie na granie nie wygląda: „hej, Zdzisław wołaj Kazia, weź bębenek, poznęcamy się trochę nad sobą akustycznie.” Raczej nie chodzi tu o brak chęci a o brak narzędzi, wiedzy i umiejętności, by mogło to wyglądać inaczej. Dlatego właśnie, by aktywnie zmieniać przestrzeń życiową na lepszą piszę tutaj co następuję, licząc, że efekty tego pisania spłyną na mnie błogosławieństwem bębnowej harmonii.
Jednocześnie uprzedzam wszystkich którzy zechcą mieć ze mną do czynienia odwiedzając mnie w czasie bliższym lub dalszym, że będę sensownych jamów aktywistą i orędownikiem i nie dam sobie do domu wprowadzić bezładnego łubudubu z moim udziałem. No bo czego uszy nie słyszą tego sercu nie żal.
Na czym polega rozmowa bębnów w Afryce?
Język
Wbrew może romantycznemu przekonaniu, że improwizacja bębniarska polega na tym właśnie, że każdy gra, co mu się chce a tym bardziej ku zdziwieniu wszystkich, którzy przecierają oczy na wiadomość, że na zajęciach bębnienia afrykańskiego uczy się solówek na pamięć napiszę tutaj, że każde afrykańskie granie na bębnach, niezależnie od tego, czy jest formą modlitwy - rytualnie odtwarzanej w sposób niezmieniony jak pacierz sekwencji , czy luźnym graniem na wiejskim placu z okazji bardzo błahej, oparte jest na regułach, zasadach które wytyczają jego przebieg i ramy i formy jakie może ono przybrać.
W tym sensie granie afrykańskie zawsze jest graniem stylowym. Tak jak tańce - jeszcze do niedawna niemal powszechnie obowiązującymi formami tańca były tańce stylowe. To, że coś jest stylowe, czyli możliwe do zagrania w danym stylu, który będzie odróżnialny od innych i rozpoznawalny znaczy jednocześnie że jest przez ten styl ograniczone i żeby móc stylowo coś wykonać trzeba poznać, przyswoić wyznaczniki tego stylu i posługiwać się nimi grając. Stylowe granie i tańczenie podlegać może i zazwyczaj podlega społecznej ocenie. Społecznej, to znaczy takiej, do której zdolni są w większości wszyscy członkowie danej grupy.
Kiedy siedziałem pod oszczanym murem gwinejskiej jednostki wojskowej w najbardziej obskurnym mieście, jakie mi przyszło zwiedzić w życiu – Konakry, usiłując powtarzać frazy solowe zadane mi przez nauczyciela Momo, przechodząca sprzedawczyni orzeszków ziemnych przystanęła zainteresowana, uśmiechnęła się, potańczyła po czym, trafiając w samo sedno, rzekła, że dobrze mi idzie ale brakuje mi jeszcze trochę. Dokładnie tak było. I wiedziała to sprzedawczyni orzeszków. I wiedział to każdy inny członek tej społeczności ponieważ uczyłem się języka bębnów, który był ich językiem, jak każdy inny ich język, tyle tylko, że różnił się aparatem egzekucji.
Malinke czy susu uzyskuje się paszczą i używa do komunikacji werbalnej a język djembe uzyskuje się tłukąc rękami w naciągnięty skórą kozy wydrążony pień drzewa i przekazuje się nim emocje i dzieli wyobraźnią przypisaną temu właśnie językowi – muzyce, podczas spotkań temu dedykowanych. Nawet niektóre werbalne języki to oddają. W jezyku Bambarów, Dioulów, Malinke żeby określić zarówno czynność grania na bębnie jak i czynność mówienia używa się czasownika FO.
Tak samo więc jak języki werbalne, język stukany również ma swoje reguły. Stosowanie się do tych reguł umożliwia synchronizację, komunikację, wymianę emocji, wymianę figur muzycznych podpowiadanych przez wyobraźnię, które na współrozmówcach i słuchaczach potrafiących zrozumieć ten język wywołują określone wrażenie. To w zasadzie tyle na temat języka. Dodam tylko, używając ciągle porównań i odwołując się do znanych powszechnie skojarzeń, że w ramach języka djembe w Afryce Zachodniej jest sporo dialektów. Albo, że jest więcej niż jeden język, którymi djembe się posługuje i bebniarskie „dzień dobry” czy też „zaczynamy” jak i każda inna fraza, którą spotykamy w tych różnych językach, będzie w nich brzmiała nieco inaczej. No i ostatnia, jak dla mnie bardzo ważna rzecz – język djembe służy do wymiany emocji i wrażeń, nie do kupowania bułek. Dla ich przekazywania potrzebna jest doskonała precyzja. Język djembe jest rzec można językiem stworzonym specjalnie na potrzeby poezji i głównie w celach poetyckich a nie utylitarnych jest wykorzystywany.
Pozostałe reguły spotkania
Napisałem, że język wykorzystywany do wspólnego grania na bębnach jest podstawowym wyznacznikiem tego co może się akustycznie wydarzyć. Wyznacza on te wszystkie miejsca które mogą być użyte (zagrane) i te miejsca w zapętlonym okresie, które muszą zostawać pominięte. To tak, jakby przy jednym stole siedzieli Chińczycy, Japończycy i Francuzi. Dla wygody i sensowności konwersacji wypadałoby znać język, który znają oni wszyscy, na przykład angielski 🙂. Skuteczniej by się dogadali mówiąc po angielsku niż gdyby jednocześnie wszyscy zaczęli do siebie gadać w swoich natywnych, zwłaszcza jeśli reszta ich nie kuma.
Jakie inne są zasady grania, żeby mogła zaistnieć bębniarska poezja i żeby mogła być ona usłyszana? Po pierwsze – zespół muzyków musi być ograniczony liczebnie. Solista zazwyczaj ma bicki niczym skrzyżowanie Pudziana z Hardkorowym Koksem, a nawet jak ich nie ma to nie wiadomo skąd krzesa pokłady takiego pałera, że wygar z djembe ma taki, że ogłuchnąć idzie. (Jak widać mamy różne kulturowo wzorce poety). Mimo to istnieje jakaś sensowna ograniczona liczba muzyków którzy sumarycznie dadzą głośność przez którą ten solista da radę się przebić ze swoim przekazem.
Po drugie - część zespołu odpowiedzialna jest za stworzenie tła, odpowiedniej atmosfery sprzyjającej twórczej wymiany bębnowych zdań. To tło ma zawsze reguły, którymi się posługują muzycy je kreujący.
Reguły tła
Pierwsza – wspólny język, już było. Druga. Akompaniament – tylko jedna osoba w jednym czasie gra solo (w uproszczeniu) . Pozostałe mają za zadanie trzymać proste (łatwo powiedzieć, trudniej zrobić) rytmy i ich nie zmieniać. Te rytmy nazywamy akompaniamentami. Trzecia – Uzupełnianie się wzajemne akompaniamentów.
Na djembe, jeśli jest więcej niż jeden bęben akompaniujący to używa się akompaniamentów uzupełniających się. Dla nie - muzyków – idąc równo wyobraź sobie, że jeden bębniarz uderza razem z Twoją prawą a drugi razem z lewą nogą. To najbardziej uproszczony przykład. Czwarta – sercem muzyki jest melodia trzech bębnów basowych. Nazywają się one dundun. Gra się na nich pałkami. Dostarczają melodii rytmu. Najmniejszy z nich, kenkeni, tworzy razem z djembe akompaniującym warstwę tła, jednocześnie fajnie uzupełniając o swoje wysokie melodyjne dźwięki tę najważniejszą melodię basów graną przez sangban (średniej wielkości bęben basowy) i dundumbę (ten najniższy).To były reguły tła. Czas na istotę spotkania.
Bębniarska rozmowa, wymiana informacji
Na tak stworzonym przez djembe akompaniujące oraz kenkeni tle odbywa się wymiana informacji. Sangban i dundunba, wychodząc od podstawowej melodii rytmu, grają wariacje na jej temat powodując to, że nie tracąc swojej tożsamości i charakteru, przybiera ona różne kształty. Z tą melodią koresponduje solo grane na djembe przez solistę. Ono wzmacnia, nakłada się na melodię basów lub jej odpowiada, a często gra bardziej skomplikowane formy, niezwiązane w tak bezpośredni i oczywisty sposób z pętlą dundunów. To właśnie solo jest głównym przekazem, jaki się odbywa w danym momencie. Jest ono oczywiście ściśle powiązane z tłem akompaniamentów i tworzy z nimi jeden organizm. Jakiś niewidzialny za to słyszalny byt, przestrzeń wypełniona energią, intencją i świadomością muzyków.
Taniec i muzyka czyli klasyczny duet
Muzyka najczęściej służy podkreśleniu ruchów tancerza, jest odzwierciedleniem rytmicznym tego, co on robi. Solista ogrywa ruchy tancerza, który go prowadzi. Jeśli są to zawodowcy, przybiera to czasem formę przekomarzania się, tancerz próbuje różnych zwodów i uników, by zgubić muzyka i by ten zapędził się gdzieś ze swoją solówka w krzaki. Jeśli tancerz jest po prostu tancerzem, czyli na przykład ciocią panny młodej, która przyszła na wesele, tańczy sobie kroki danego tańca a muzyk po prostu jej towarzyszy. Ostatnim krokiem tańca zazwyczaj jest podgrzanie – chauffe z francuskiego, taki element tańca, jednostajny, bez zatrzymań, za to energiczny i widowiskowy, na które wszystkie nie będące tłem, czyli nie grające akompaniamentów bębny zmieniają swoje partie. Podgrzanie kończy się obrotem tancerza/sygnałem na djembe. Wchodzi następny tancerz z kręgu i wszystko zaczyna się od nowa.
Nawet jeśli nie mamy tancerzy, wszystkie pozostałe reguły spotkania zawsze obowiązują. Mimo, że dla niewprawnego słuchacza jest to może hałaśliwe klepanie w bębny, w muzyce tej, mimo bardzo wielu dźwięków panuje harmonia i spokój który zapewnia ekstremalna precyzja wykonania. Jest też olbrzymia energia biorąca się z układu dźwięków i miejsc. No i ta informacja, nie zaś samo tło, które choć w wykonaniu Afrykańczyków piękne i odpowiednio rozkołysane, znudziło by się po 10 minutach. A czasem ta informacja zawiera w sobie dźwiękową poezję. I to jest to, o co chodzi w muzyce granej na djembe.
Pinterest vs reality
Na drugim tego końcu mamy bębniarskie spotkanie, polegające na tym, że w jednym czasie i miejscu zasiada kilkunastu członków zrzeszonych w Klubie Akustycznych Sadomoasochistów, bierze bębny i zaczyna walić każdy sobie. To tak jakby wejść do poczekalni dworca, gdzie krzyczą do siebie jednocześnie ludzie 40 narodowości. Albo na plac rynkowy, gdzie jednocześnie zawiera się przy 30 stoiskach 30 różnych transakcji. W najlepszym razie zlewa się to w nudny szum, jak w barze, gdzie wszyscy gadają przy stolikach i zblurowany pomruk co najwyżej można zignorować jako nieangażujące tło. W najgorszym jest to nieznośny jazgot zapewniający niewiele więcej niż ból głowy i odruch szybkiego wycofania się.
Taka to starcza perspektywa pana od bębenków. Kierownik. ps. drzewo zimą dla uwagi.